środa, 14 sierpnia 2013

The third chapter.

Siedząc na białym, sztaplowanym krześle, rozglądałam się po lokalu, w którym aktualnie przebywałam. Było to pomieszczenie o niewielkich jak na pizzerię rozmiarach: trzy stoliki z czterema miejscami do siedzenia dokoła każdego z nich. Do tego lodówka z jakimiś warzywami i owocami w niej oraz przyprawami i ulotkami na niej, służąca jednocześnie za ladę, nad którą wywieszone były tablice z ofertami, a obok automat z napojami. Poza tym około pięciu metrów kwadratowych na w miarę swobodne poruszanie się. Czyli przy urządzaniu baru Pizza Jim skupiano się bardziej na tym, by było nowocześnie niż przytulnie.
Sama dziwię się sobie, że dałam się namówić Danielowi na wyjście na miasto. Myślałam, że będzie sztywnie już nie tyle ze względu na moją nieśmiałość, co niechęć do tego chłopaka (jak i całej ,,rodziny''), a tutaj, proszę, jakie zaskoczenie! Zwiedzaliśmy Doncaster przez około trzy godziny, w telefonie zanotowałam chyba wszystkie adresy, pod które trafiliśmy, a teraz czekamy na ,,Donny best pizza". Tak przynajmniej twierdzi Clairford. A ja mam nadzieję, że mogę mu w tej kwestii zaufać.
- To co, przekonałaś się do mnie już trochę? - zagadnął rudzielec, przerywając tym samym kilkuminutową ciszę.
No, właśnie. Dobre pytanie.
Dzisiejszego dnia doszłam do wniosku, że tego chłopaka nawet da się lubić.
Jak się okazało, Danny jest całkiem zabawny. I dobrze wychowany. I - w przeciwieństwie do mnie - otwarty; ma też wielu znajomych. Skąd to wiem? Kiedy przemierzaliśmy ulice Doncaster, mniej więcej co dziesiąta osoba, jaką mijaliśmy witała się z nim krótkim ,,cześć!'' albo po prostu się uśmiechała.
Po części chciałabym go wymazać z listy moich wrogów, jednakże jakiś wewnętrzny głos wciąż przypominał mi, że przez kilka lat to on zajmował moje miejsce w życiu matki.
Ale jeśli nie zawrę z nim sojuszu, to do kogo się odezwę? Louis'ego nie ma, a rozmowy przez telefon i skype'a to nie to samo, co w świecie poza elektrycznym.
- Trochę - odpowiedziałam po chwili namysłu.
- Fajnie - odparł wyraźnie ucieszony. - Głodny już jestem - dodał po chwili.
Jak na zawołanie, podszedł do nas kelner z drewnianą tacą, na której znajdowała się pokaźnych rozmiarów pizza. Danny aż zatarł ręce z radości. Od razu zabraliśmy się do jedzenia. Muszę przyznać, że chłopak wie co dobre! Gdyby nie późna godzina, pewnie pomimo pełnego żołądka zaczęłabym go błagać, żebyśmy zamówili jeszcze jedną.


Około dwóch godzin później
- Cześć, młodsza!
W słuchawce rozległ się wesoły głos Louis'ego. Trzy dni temu obiecałam mu, że do niego oddzwonię jak tylko się wykąpię, ale na koncie zabrakło pieniędzy i tak troszeczkę się z tej obietnicy nie wywiązałam.
- Hej, Lou. Co słychać?
- A wszystko dobrze, nie narzekam! Przedwczoraj byłem w X-Factorze!
Nawet przez telefon można było wyczuć rzadko gasnący entuzjazm chłopaka.
- Jakbym nie wiedziała... - westchnęłam.
Prawda jest taka, że z występami, plotkami, a nawet planami jego zespołu jestem na bieżąco. Zorientowawszy się, że moja wypowiedź mogła przyjaciela urazić, czego wcale nie chciałam, szybko dodałam:
- Jak było?
- Nie oglądałaś? - teraz wydawał się być lekko zawiedziony.
- Ależ oczywiście, że oglądałam! Ładne mieliście kwiatki - dopowiedziałam dla zatwierdzenia mojej prawdomówności. - Chodziło mi o to, jak ty oceniasz wasz występ.
- Dzięki! - Krzyknął entuzjastycznie. - Było super, ale fanki mogłyby tak nie piszczeć.
- Chyba powinieneś się już przyzwyczaić.
- Przyzwyczaiłem, ale głowa mnie wtedy trochę bolała, więc wiesz. A słuchaj, ty kojarzysz może Harry'ego?
- Hmm... Mówisz o tej polokowanej, śpiewającej owcy? - Zażartowałam, czego już w następnej sekundzie pożałowałam. Po drugiej stronie dało się słyszeć pięć rodzai tłumionego śmiechu, które rozpoznałabym wszędzie. - Czy ty masz ustawione na głośnomówiący?
- Nie, skąd! - zaprzeczył, kiedy zdołał się już trochę uspokoić; jednak w jego głosie wciąż słyszałam rozbawienie. - No, ale wracając do tematu, co byś powiedziała na to, żebym was zeswatał?
- Słucham?
- No wiesz, jemu bym się odwdzięczył za załatwienie mi dziewczyny, ty mogłabyś spłacić dług wdzięczności kiedyś tam...
- Daj mi ten telefon, deklu!
Najwyraźniej do akcji postanowił wkroczyć sam zainteresowany. A ja? Ja ogarnięta paniką, zaczęłam rozważać możliwość rozłączenia się. Niestety, myślenie w sytuacjach stresujących zajmuje mi zbyt wiele czasu.
- Halo? Oliwia?
- T-tak.
No, proszę cię, przestań być taka nieśmiała i normalnie z nim pogadaj, karciłam się w myślach.
- Cześć, tu Harry - no co ty? - Przepraszam cię za Lou, za długo nie widział Eleanor, to mu odwala.
- Mhm... - Weź się ogarnij SIEDEMNASTOLATKO. Naucz się składać dłuższe zdania czy coś... - W końcu pora najwyższa...
- Co?
- Co co?
- Najwyższa pora na co?
Chwileczkę! Czy ja to powiedziałam?
- Ja... nie, nic. Ja... tak sobie... rozumiesz, na głos... rozmyślam.
 Idiotko! Nie dość, że błaźnisz siebie, to jeszcze Louis'emu obciach robisz!
- Ach, no tak. Każdemu się zdarza - powiedział niby poważnie, tak naprawdę mając na twarzy uśmiech. Co prawda, nie widziałam tego, ale komu nie chciałoby się po czymś takim śmiać? Na pewno nie pozostałym chłopakom, którzy mieli niezły ubaw. Sekundy mijały, a my wciąż milczeliśmy, co nie ukrywam - było krępujące.
- Ej, też chcę z nią pogadać! - czyżby zbawienny krzyk Nialla?
- Ale ja jeszcze nie skończyłem.
- To ja ci pomogę. Dawaj ten telefon!
Chwila wsłuchiwania się w jakieś trzeszczenie, jakby szamotanina i...
- Cześć! Tutaj Niall Horan, cieszę się, że możesz ze mną rozmawiać! To musi być zaszczyt słyszeć mój głos w słuchawce! - Nie mogłam się powstrzymać, żeby się nie zaśmiać. - Proszę się nie śmiać - kontynuował blondyn - ja tutaj w poważnej sprawie.
- Yyy... to znaczy?
- Czy panienka Oliwia ma już jakieś plany na sobotę?
- Ale... no nie... tylko, że... bo... - No przecież wiesz co chcesz powiedzieć, więc to powiedz, ty blondynko! - Ale w sumie o co chodzi?
- Aaa. To się świetnie składa!
Kompletnie nic z tego nie rozumiałam. Najpierw najsłodszy Irlandczyk na świecie straszy mnie, że musimy poważnie porozmawiać (czy coś takiego mówił), a potem pyta czy mam zaplanowaną sobotę? To nie ma sensu, szczególnie jak weźmie się pod uwagę fakt, że cała piątka przebywa obecnie za oceanem, tak?
- Bo wiesz, wracamy jutro do nas, do Anglii w sensie, to raczej do was, bo do nas to by było...
- Niall, do rzeczy zanim Harry wróci z kibla! - Hmm... Louis to wie, jak pośpieszyć człowieka przy okazji nikogo nie kompromitując, nie powiem, że nie.
- Ach, tak, przepraszam. No więc, Oli - mogę tak do ciebie mówić, prawda?
- T-tak. Ale...
- Już ci mówię, spokojnie. No to masz te plany na sobotę czy nie.
- Przecież ci już mówiła, że nie... - Po głosie Zayna domyślałam się, że jest już tą naszą rozmową znudzony. Nie to co ja - przerażona, bo z kimś gadam....
- A no rzeczywiście! No to już masz, bo idziesz z Harrym na kolację! - Wykrzyczał do słuchawki.
- CO?! - Mój krzyk wydawał się znacznie głośniejszy, co z reguły jest mało możliwe. No ale może to dlatego, że Harry zareagował tak samo.
- Albo na spacer. Lody... Czy co tam chcecie. - Teraz to i Niall wydawał się być trochę przestraszony, tylko nie wiedziałam dlaczego. - Harry, nie bij. - Teraz już wiem.
Nie mam pojęcia, co działo się dalej u chłopaków, moje myśli zboczyły na zupełnie inny tor. Kolacja? Spacer? Harry? Ja, Harry, spacer i kolacja? Przecież ja go nawet nie znam! Jak mam się z nim spotkać, sam na sam i normalnie rozmawiać, jak dla mnie nawet wypowiedzenie jednego zdania jest nie lada osiągnięciem? Ale Oli, spokojnie. Oni na pewno żartują, nie masz się czym przejmować...
- ...tam?! Halo! - Z wiru myśli wyciągnął mnie dopiero krzyk Louis'ego dobiegający ze słuchawki.
- Tak?
- Matko, Oli! Nie rób mi tego więcej, bałem się już, że z nadmiaru wrażeń zemdlałaś czy coś - w jego głosi dało się wyczuć panikę.
- Przepraszam, ja... zamyśliłam się.
- Nie, to ja cię przepraszam. To nie tak miało wyglądać...
- Czyli to jednak taki żart? - Zapytałam nie kryjąc radości.
- Co? Nie... Tylko... Mogłem nie dawać do telefonu Nialla, sam mogłem ci powiedzieć.
- Czyli to jednak prawda? Louis... - Sama nie wiedziałam, co chcę mu powiedzieć. Zresztą, on chyba wiedział lepiej ode mnie.
- Wiem, że bardzo się boisz poznawać nowe osoby, no ale w sumie już się z Harrym widziałaś...
- Na skype.
- No tak. A on na serio chciałby cię poznać. Proszę cię, przemyśl to, okay?
- Dobrze.
- Oliwia! - z dołu rozległ się krzyk mojej mamy.
- Poczekaj chwilkę - rzuciłam do chłopaka, po czym skierowałam się do drzwi, po drodze zatykając mikrofon, chociaż nie wiem po co, bo po polsku to i tak Louis nic by nie zrozumiał. Na drugim stopniu od dołu stała moja rodzicielka.
- No, wołam cię i wołam! Już miałam po ciebie iść.
- Przepraszam, nie słyszałam - odparłam zgodnie z prawdą, nie kryjąc zdziwienia tą sytuacją. W końcu już jakiś czas się do siebie nie odzywałyśmy...
- Chciałabym porozmawiać - oznajmiła robiąc wymowną minę.
- Zaraz zejdę.
O co mogło chodzić? Po chwili, kiedy stałam w miejscu rozmyślając nad tą sprawą, dotarły do mnie dziwne dźwięki. Rozglądnęłam się dokoła, ale nic nie przykuło mojej uwagi.
Telefon!
Przytknęłam urządzenie do ucha, oznajmiłam, że muszę kończyć, wysłuchałam jęków i narzekań Lou oraz jego przyjaciół, pożegnałam się i rozłączyłam, po czym zeszłam na dół.


Piętnaście minut później stałam oparta o blat w kuchni, z kolei mama siedziała przy stole, maczając w kubku z herbatą kolejne biszkopty i wkładając je sobie do ust.
- To o co chodzi? - spytałam, kiedy cisza zaczęła mnie denerwować.
- W sobotę wybieramy się do dziadków Danny'ego i Kim - zrobiła pauzę, jakby czekając na moją reakcję. Kiedy nie odezwałam się słowem, postanowiła kontynuować. - Chcę, żebyś pojechała z nami.
- Po co?
- A dlaczego nie?
- Nie znam ich.
- To poznasz.
- Nie chcę.
- Dlaczego?
- Bo mam swoją babcię, druga mi nie była potrzebna, to i bez trzeciej się obejdę.
Po moich słowach znów zrobiło się cicho. Mama pewnie wyłapała aluzję. Zataczając palcem kółka na górnej części kubka, podjęła temat na nowo:
- Chcesz tutaj siedzieć sama? Przez cały dzień? Przecież te parę godzin cię nie zbawi, a Margaret i Bill z chęcią by cię poznali.
- To oni wiedzą o moim istnieniu? - prychnęłam.
- Oliwia, oczywiście, że tak. Myślisz, że w tej rodzinie da się coś ukryć? - spytała i delikatnie się uśmiechnęła, nie wyczuwając - lub nie chcąc wyczuć - ironii.
W tej rodzinie...
W jakiej tej? Clairfordów czy Wędroszewskich?
Nie no. Logiczne, że Clairfordów.
A może Clairszewskich?
Boże, nad czym ja się zastanawiam?
Chodziło mi po prostu o to, że nie bardzo pasowało mi nazywanie rodziną tych czterech osób, z którymi mieszkałam, a co dopiero całego ich klanu.
- Często do nich jeździcie?
- No, tak przynajmniej raz na miesiąc. A czemu pytasz?
Nie odpowiedziałam od razu. Zaczęłam się zastanawiać, co takiego było w tych dwóch rudych stworzeniach i ich ojcu, że matka zdecydowała się zmienić swoje stare nawyki, jak na przykład omijanie rodziny szerokim łukiem. Dla mnie się tak nie poświęciła. Może to dziecinne, ale świadomość tego bolała.
- Ze mną, w ciągu dziesięciu lat, dziadków odwiedziłaś tylko pięć razy. W tym tylko dwa razy tych prawdziwych. - Mówiąc prawdziwych miałam na myśli rodziców mojego taty. Tamci drudzy, od czasu odejścia mamy, nie utrzymywali z nami kontaktu.
- Gdybym tylko mogła wrócić czas...
- To co byś zrobiła, co? Bo wydaje mi się, że wszystko byłoby tak samo.
- Nie, naprawdę... ja nie jestem już taka jak kiedyś, teraz bardziej dbam o rodzinę i...
- I dlatego ani razu nie zapytałaś mnie jak się ma babcia? Czy dopisuje jej zdrowie? Nic cię nie obchodzi, a doskonale wiesz, że to dzięki niej jestem tutaj, a nie w sierocińcu. Chyba, że wolisz wersję "przez nią" zamiast "dzięki niej".
Nie otrzymałam żadnej odpowiedzi, jedynie mogłam patrzeć jak matka na zmianę przeciera kciukiem kubek i poprawia grzywkę. Uznałam rozmowę za zakończoną i najzwyczajniej w świecie wyszłam, postanawiając, że nie dam się im zmusić do wyjazdu nie wiadomo gdzie, do... jak im tam jest? A, nieważne.





Hmm... Cóż mogę powiedzieć? Przywróciłam trójeczkę w trochę innym wydaniu chociaż dalej nie jestem zadowolona. Ale cóż. Trzeba pisać dalej, może kiedyś coś sensownego z tego wyjdzie :D Może nawet w tym tygodniu coś dodam, się okaże ;) Mam nadzieję, że tym rozdziałem Was nie zanudziłam :> Jak macie czas, to dajcie znać co myślicie! x

sobota, 12 stycznia 2013

The second chapter.

- Louis? - spytałam na potwierdzenie.
Przez chwilę staliśmy w milczeniu wpatrując się w siebie nawzajem. Chłopak podrapał się po skroni mając zdezorientowaną minę, co nieco mnie zaniepokoiło. Cisza jaka zapadła zaczynała robić się krępująca; na szczęście brunet postanowił wreszcie przemówić. Odchrząknął, po czym sam zadał pytanie:
- To... my się znamy? Czy coś?
Nie! Nie, nie, nie, po prostu nie! Jak to możliwe, że mnie nie poznał? Czekałam na ten dzień od czterech lat, a on tak najzwyczajniej w świecie pyta, czy się znamy? Przecież rozmawialiśmy już tyle razy, tak wiele nas łączyło, wiedzieliśmy o sobie niemal wszystko... A może to tylko ja odniosłam takie wrażenie? No a teraz? Jak miałam mu wytłumaczyć kim jestem, kiedy rzekomo byłam dla niego obcą osobą? Miliony myśli przepływało przez mój umysł, kiedy nagle usłyszałam gromki śmiech. Spojrzałam na Lou nie rozumiejąc, co go tak rozbawiło.
- Żartowałem! - wykrzyknął ciągle się śmiejąc, a już po sekundzie znalazłam się w jego objęciach.
Jesteście ciekawi skąd się znamy? Zdradzę Wam tę tajemnicę, chociaż pewnie mnie wyśmiejecie, kiedy dowiecie się, że... z internetu. Tak, trochę to dziwne, ale taka jest prawda. Jak już wcześniej wspominałam, kiedyś byłam bardzo nieśmiała; dlatego łatwiej było mi porozmawiać z ludźmi ze świata wirtualnego niż z tego realnego.
Pewnego dnia, a było to bodajże 18. października 2009r., poszukując na omegle.com jakiejś osoby do popisania, trafiłam na Louis'ego. I wcale nie było tak, że od razu świetnie się dogadywaliśmy i w ciągu półgodzinnej wymiany zdań zostaliśmy przyjaciółmi na zawsze, o nie! Po pierwsze, rozmowa kompletnie nam się nie kleiła, co sprawiało, że kilkakrotnie miałam ochotę wcisnąć Disconnect. Po drugie, w trakcie tych niespełna trzydziestu minut zdążyliśmy się pokłócić dwa razy: o najlepszy zespół muzyczny i o to, kto ma wyższe IQ. Możecie więc sobie wyobrazić, jak bardzo byłam zaskoczona gdy Tommo poprosił mnie o podanie swojego adresu e-mail! Jeszcze większe zdziwienie ogarnęło mnie dwa dni później podczas sprawdzania poczty, kiedy dostrzegłam tam wiadomość, której nadawcą był niejaki lou_boo91@hotmail.co.uk. Pisał w niej, że jego zdaniem nasza pierwsza konwersacja była całkiem udana i zabawna, dlatego chciałby podtrzymać ten kontakt. Zaczęliśmy się wymieniać mailami, z czasem przerzuciliśmy się na skype'a i telefon. Nieraz planowaliśmy spotkanie, ale nigdy nic z tego nie wychodziło. Aż do teraz.
- Co ty tutaj robisz? Nie chwaliłaś się, że przyjeżdżasz. - Powiedział Lou z uśmiechem na ustach, zwalniając uścisk.
- Wiem, to jest raczej taka nieplanowana wizyta - z nieznanego nawet dla mnie powodu nie chciałam mówić mu, co tak naprawdę skłoniło mnie do wyjazdu z Polski. - Przyjechałam na jakiś czas do... mamy.
- Nie wiedziałem, że twoja mama mieszka w Doncaster - zdziwił się, ale szczęśliwie nie zamierzał ciągnąć tego tematu. - To gdzie teraz mieszkasz?
- Przy Town Moor Avenue.
- Spoko, nie tak daleko ode mnie.
Myślę, że Lou chciał coś jeszcze dodać, ale w tym momencie nadjechał autobus.
- Muszę lecieć, trzymaj się, Oli - rzucił na pożegnanie, po czym mnie uścisnął.
- Zobaczymy się jeszcze? - zapytałam nie kryjąc nadziei na twierdzącą odpowiedź.
- Pewnie! Zadzwonię jeszcze, na razie! - krzyknął ledwie zdążając wsiąść do pojazdu, a już po chwili go nie było.
A mi nie pozostało nic innego, jak tylko zdać się na moją nie zawsze niezawodną kobiecą intuicję, by jakoś wrócić do mieszkania...


Trochę później
Po powrocie do domu w kuchni zastałam Petera i Kimberley stojących przy blacie i przygotowujących jakąś potrawę. Nie wiedziałam co zrobić - zostać z nimi czy od razu skierować się do pokoju. Ostatecznie pusty żołądek wybrał za mnie, zdradzając moją obecność głośnym burczeniem, co sprawiło, że ojczym momentalnie się odwrócił.
- O, Oliwia! - zawołał. - Siadaj, obiad będzie zaraz gotowy.
- Nie-nie jestem głodna.
- Poważnie? - zapytał z rozbawieniem wymalowanym na twarzy. Faktycznie, to była dosyć głupia wymówka, żeby nie spędzać z nimi czasu. - Szkoda, bo robimy spaghetti - dodał z teatralnym westchnięciem.
Nie mam pojęcia skąd wiedział, co jest moim ulubionym daniem (a może wcale tego nie wiedział), ale w ten sposób zdołał mnie przekonać do pozostania w pomieszczeniu. Z początku miałam zamiar po prostu usiąść na krześle i czekać, aż otrzymam swoją porcję, jednak uznałam takie zachowanie za niestosowne i wzięłam się za nakrywanie do stołu.
- Mamy nie będzie, więc wystarczy cztery talerze - oznajmiła Kimberley, a we mnie aż się zagotowało. Od kiedy to moja mama jest jej mamą? Chociaż w sumie... może faktycznie to jest już bardziej jej matka niż moja? Niee, na sto procent moja, tylko nie taka całkiem fajna. Ale moja.
   Kiedy spojrzałam ukradkiem na dziewczynę, dostrzegłam na jej twarzy drwiący uśmieszek. Nie komentując jej wypowiedzi na głos, zajęłam miejsce przy stole.
- Zawołaj Danny'ego - zwrócił się Peter do córki, która w ramach wykonywania polecenia wydarła się na całe gardło:
- Daniel, chodź jeść!
Na moje oko nie minęło piętnaście sekund, a w łuku oddzielającym kuchnię od salonu i jadalni pojawił się wezwany szesnastolatek.
- Ładnie pachnie! Co dziś mamy? - spytał, zacierając ręce i przysiadając obok mnie.
- Makaron z sosem z pomidorów i domieszką przypraw, jeśli jeszcze nie zauważyłeś, milordzie - odparła Kimberley uśmiechając się do brata, co trochę mnie zaskoczyło, bo miałam ją za bardziej gburowatą osobę.
Podczas posiłku Peter opowiedział kilka zabawnych anegdot z życia Clairfordów, dzięki czemu atmosfera była całkiem znośna. Chcąc nie chcąc, musiałam przyznać, że nie jest taki zły jak myślałam, nawet jeśli zajął miejsce mojego taty w życiu matki. Doszłam do wniosku, że z czasem mogę go naprawdę polubić.

Kilka godzin później, już po powrocie mamy do domu, postanowiłam porozmawiać z nią na temat szkoły. Byłam zła o to, że wcześniej o niczym mi nie powiedziała i dlatego rano musiałam latać jak głupia, żeby tylko się wyrobić. Odłożyłam laptopa na łóżko, po czym sama się z niego podniosłam, nogi wsunęłam w różowe, puchate kapcie i zeszłam na dół. Moją rodzicielkę zastałam w salonie, gdzie oglądała jakiś teleturniej.
- Mogę? - zagadnęłam spoglądając raz na nią, raz na pusty fotel.
- Ależ oczywiście, proszę! - uśmiechnęła się. Starała się być wesoła i zachowywać się jak gdyby nigdy nic, ale ja i tak dostrzegłam w jej zachowaniu zdenerwowanie. Stresowała się tą rozmową nie mniej niż ja. Chyba obie straciłyśmy wprawę w relacjach na poziomie matka-córka. - Jak było w szkole?
- Właśnie o tym chciałam porozmawiać - powiedziałam krzyżując ręce na piersi. - Dlaczego wcześniej o niczym mi nie powiedziałaś? Nie uważasz, że powinnam dowiadywać się o takich rzeczach ciut wcześniej? - spytałam nie kryjąc złości.
- Uwierz mi, że zdaję sobie z tego sprawę, ale to nie do końca była moja wina.
- Ta, i może jeszcze powiesz, że moja? - zironizowałam.
Mama nie odpowiedziała. Jej jedyną reakcją było opuszczenie głowy, przeczesanie palcami grzywki i splecenie ze sobą dłoni, które ułożyła na kolanach, oraz zapatrzenie się w bliżej nieokreślony punkt. Zapadła cisza, której żadna z nas nie potrafiła przerwać. Mnie zdenerwował fakt, że jestem uznawana przez matkę za winną ukrywania przez nią istotnych spraw, a ona... sama nie wiem, dlaczego ona się nie odezwała.
Siedząc w milczeniu, przyglądnęłam się wystrojowi pomieszczenia. Biała, tapicerowana sofa i dwa fotele tego samego koloru świetnie współgrały z jasnozielonymi i kremowymi ścianami, gdzie na jednej z nich brązową farbą namalowany był dosyć oryginalny motyw. Pomiędzy nimi znajdował się niewielkich rozmiarów stolik do kawy, który tak jak reszta mebli w tym pokoju, był tego samego koloru, co naścienny wzór. Uwagę każdej przebywającej tutaj osoby przyciągał z pewnością ogromnych rozmiarów telewizor, mający z 47 cali. Rolety w oknach prezentowały się znacznie lepiej niż przesłodzone firaneczki w moim pokoju.
Minęło kolejne pięć minut, a ja wciąż słyszałam tylko rozmowę prowadzoną przez uczestników teleturnieju. Działało mi to już na nerwy. Głośno wciągnęłam do ust powietrze, po czym powoli je wypuściłam. Chyba właśnie to sprawiło, że moja rodzicielka wybudziła się z ,,transu".
- I co chciałabyś teraz usłyszeć? - spytała spoglądając na mnie.
- Powiedz, że żartujesz - odparłam pełnym pobłażliwości głosem. - Będziesz mi teraz wmawiać, że wszystko jest moją winą?
- Nie, nawet nie zamierzałam - od razu zaprotestowała.
- To dobrze. Bo nie jest.
- Ale to ty nie chcesz z nikim rozmawiać - zaczęła tłumaczyć.
- Dziwisz mi się? Trochę ciężko jest przyzwyczaić się do nowej rodziny - stwierdziłam, przy ostatnim słowie zakreślając w powietrzu cudzysłów. - Szczególnie kiedy przez siedem lat miało się ją w dwuosobowym składzie i nagle powiększa się ona do pięcioosobowej załogi, gdzie co najmniej połowa z niej mnie denerwuje!
W tym momencie zorientowałam się, że przegięłam, jednak moja duma nie pozwalała mi na wypowiedzenie słowa ,,przepraszam". Spojrzałam w oczy matki - gromadziły się w nich łzy, z którymi wyraźnie starała się walczyć. A może nie? Może po prostu brała mnie na litość? Ale po co miałaby to robić? Na przykład po to, żebym momentalnie wybaczyła jej lata nieobecności i nie wykazywania żadnych oznak troski...
- Wybacz, że nie wspomniałam wcześniej o szkole, mam nadzieję, że nie było tak źle - powiedziała, po czym podniosła się z miejsca i wyszła z pomieszczenia. Wiodąc za nią wzrokiem spostrzegłam Kimberley opartą o framugę drzwi. Usta miała zaciśnięte w wąską kreskę, a z jej oczu padały gromy posyłane w moją stronę. Widocznie była tutaj podczas naszej rozmowy. Kiedy już myślałam, że się odezwie, odwróciła się i zamaszystym krokiem ruszyła w stronę schodów. Po chwili dało się słyszeć trzaśnięcie drzwiami. Zostałam sama i nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Z kieszeni jeansowej spódnicy wyjęłam telefon. Masz czas? - wystukałam na klawiaturze, po czym wybrałam numer Louis'ego i wysłałam.


10. listopada 2012r.
Od czasu kłótni z mamą zmieniło się parę rzeczy. Poza tym, że z matką wciąż miałam takie kontakty jak na początku mojego pobytu w Anglii, czyli prawie żadne, to w domu atmosfera trochę się zagęściła. Może tylko mi się wydawało, ale zauważyłam, że Peter stał się mniej otwarty w rozmowach ze mną, które i tak często się nie zdarzały. Kimberley w dalszym ciągu zachowywała do mnie spory dystans, jakby uważała mnie za wroga numer jeden. Nawet Daniel nie nalegał już tak bardzo, żebyśmy się zaprzyjaźnili. Wszystko to sprawiło, że czułam się winna za sytuację sprzed niespełna dwóch tygodni. Ale czy powinnam? Miałam chyba prawo wybuchnąć złością, którą tłumiłam w sobie przez lata. Nikt na moim miejscu by tego nie wytrzymał i w końcu powiedział, co mu na wątrobie leży. Ewentualnie wykrzyczał... Z Lou nie udało mi się jednak spotkać, bo - jak się okazało - przyjechał tylko na parę dni i musiał wracać do Londynu. Za to, w ramach rekompensaty, gadaliśmy na skype z dwie godziny dziennie. Oczywiście, mój przyjaciel przejrzał mnie już wtedy, gdy spotkaliśmy się na przystanku, kiedy próbowałam mu wcisnąć, że to tylko taka niezapowiedziana wizyta u mamy, w wyniku czego musiałam opowiedzieć mu wszystko od początku do końca. Najlepsze jest w nim to, że nie stara się na siłę pocieszać. Pewnie gdyby mógł, to kopnąłby mnie w tyłek za to jak potraktowałam mamę. Na razie musiał zadowolić się kazaniem, jakie mi wygłosił dzień po mojej kłótni. Szkoda tylko, że nie wiem kiedy znów się spotkamy, bo samej wcale nie jest ciekawie. A może przystanę na propozycję, jaką złożył mi Daniel i pozwolę mu oprowadzić się po mieście?

niedziela, 30 grudnia 2012

The first chapter.

28. października 2012r.
Minęło pięć dni odkąd przyleciałam do Anglii, a ja dopiero teraz wzięłam się za rozpakowywanie i urządzanie nowego pokoju. Swoją drogą, jego wystrój niezbyt przypadł mi do gustu - ściany w barwach fioletu, lilii i bieli oraz tapeta w drobne róże to chyba ostatnie połączenie, nad jakim bym się zastanawiała, gdybym to ja miała zadbać o wygląd tego wnętrza. Jednakże doceniam starania mamy i to, że zapamiętała mój ulubiony kolor z dzieciństwa. Powracając do opisu pomieszczenia, to uważam, że jest to bardziej komnata dla księżniczki, niż zwykły pokój dla przeciętnej nastolatki. W każdym razie całe wyposażenie również nie było w moim stylu, bo kto to widział spać w łóżku, któremu do statusu łoża królewskiego brakuje tylko baldachimu? Albo trzymać ubrania w szafie, która ładnie to by wyglądała w jakimś francuskim dworku z XVIII wieku? A biurko? Przy takim to chyba jeszcze Ludwik XV pisał listy miłosne do swojej pięcioletniej narzeczonej! Ogólnie rzecz biorąc, obecny stan mojego pokoju (nie zważając na porządek, który póki co w nim panował) zyskał miano ,,o fuj!''.
Sięgnęłam do jednej z trzech walizek rozłożonych na środku pomieszczenia i wyciągnęłam z niej kilka par spodni, które już po chwili znalazły swoje miejsce w szafie, na trzeciej półce od góry. Po nich, na półce wyżej, wylądowały wszystkie T-Shirty, na które szkoda było mi wieszaków. Kolejną rzeczą, jaka dostała się w moje ręce był klaser. Postanowiłam nie odkładać go od razu do szuflady, tylko przejrzeć choćby parę fotografii i powspominać. Wertując kartki natrafiłam na zdjęcie przedstawiające mnie i tatę. Obydwoje uśmiechaliśmy się, a ojczulek miał na głowie kolorową papierową czapkę w kształcie stożka, stąd wnioskuję, że były to moje piąte, może szóste urodziny. Na myśl o tacie łza zakręciła mi się w oku. Jeszcze nie tak dawno z nim rozmawiałam, wygłupiałam się, a dzisiaj już go nie ma. Tak, mój wielki bohater, ten który uczył mnie jeździć na rowerze i ten, który zabijał od dziecka wzbudzające we mnie strach pająki, nie żyje. Przegrał z rakiem nerki. O jego chorobie dowiedziałam się dopiero, kiedy jego stan znacznie się pogorszył i nie był już w stanie tego przede mną ukrywać. Z początku miałam mu to za złe, ale później zrozumiałam, że zrobił to dla mnie, żebym chociaż ja mogła normalnie funkcjonować i nie martwić się, co przyniesie następny dzień.
Dalsze rozmyślania przerwało mi pukanie do drzwi. Szybkim ruchem ręki starłam łzę spływającą po twarzy, odłożyłam album na miejsce, a następnie cicho powiedziałam:
- Proszę.
Powoli ktoś nacisnął klamkę, by po chwili zajrzeć do środka. Tym kimś był Peter - mój - jak to dziwnie brzmi - ojczym.
- Kolacja jest już gotowa, zejdziesz? - zapytał, chociaż moim zdaniem było to pytanie retoryczne, na które znał odpowiedź. Odkąd bowiem zjawiłam się w domu matki, ani razu nie zjadłam wspólnego posiłku z ,,rodziną". Nie byłam na to gotowa.
- Nie, dziękuję. - odparłam z lekka oschłym tonem. - Nie jestem głodna - dodałam szybko, widząc jak mężczyzna mi się przygląda.
- Okay, jak chcesz - westchnął. - W razie czego swoją porcję znajdziesz w lodówce i możesz sobie ją odgrzać w mikrofalówce.
Skinęłam głową na znak, że zrozumiałam. Peter wycofał się z pokoju, a mój wzrok mimowolnie powędrował na jabłko leżące na biurku. Wtedy mój żołądek również postanowił dać o sobie znać, co sprawiło, że bezzwłocznie podniosłam się z podłogi, by już po kilku sekundach wgryźć się w owoc. Kiedy już jako tako zaspokoiłam głód, udałam się do łazienki, po drodze zbierając potrzebne mi do umycia się rzeczy. Po powrocie do pokoju poczułam się zmęczona. Przelotnie spojrzałam na walizki, notując w pamięci, że rano muszę dokończyć rozpakowywanie, oraz na zegar w kształcie koła, wypełniający przestrzeń pomiędzy oknem a szafą, który wskazywał godzinę 21.48, rzuciłam ubrania do tej pory trzymane w rękach na fotel i weszłam pod kołdrę. Leżąc już wygodnie w łóżku, klasnęłam w dłonie, sprawiając, że w pokoju nastała ciemność. Tak, klaskacz to zdecydowanie mój ulubiony element w tym pokoju!



Ranek dnia następnego.
Obudziłam się z dziwnym poczuciem, że nie jestem w pokoju sama. Niechętnie otworzyłam oczy i...
- Co ty tutaj robisz?! - pisnęłam na widok rudego chłopaka stojącego zaraz przy moim łóżku i poderwałam się do pozycji siedzącej, nie zapominając przy tym, by przytrzymać przy sobie pościel.
- Wiem, że mnie nie lubisz i to jeszcze z rana - tak, oczywiście, ten chłopiec musi grać błyskotliwego nawet o... zaraz, która to godzina? O 7.30?! Odbiło mu czy jak? - ale może to się trochę zmieni, jeśli dowiesz się...
- Możesz szybciej, bo chce mi się spać? - weszłam mu wpół zdania.
- Za pół godziny mamy autobus.
- Jaki autobus, po co i gdzie? - zapytałam powoli, jakbym mówiła do kogoś, kto jest niespełna rozumu.
- Taki dosyć duży, żeby nas zawieźć i do szkoły. - odparł tym samym tonem.
Chwila, moment, zaraz... Nikt mi nie mówił, że mam chodzić do szkoły, chociaż to w sumie jest oczywiste, że powinnam do jakiejś uczęszczać, no ale mam chyba prawo wiedzieć co i jak, prawda? Poza tym, ja nawet nie wiem gdzie ta moja szkoła się znajduje, nikogo tam nie znam i ogólnie to jak ja mam przeżyć pierwszy dzień w szkole?! Spokojnie, Oliwia, nie panikuj. Wszystko będzie dobrze - powtarzałam w myślach.
- Halo, ziemia do Olivii - dopiero teraz zauważyłam, jak Daniel macha mi ręką przed nosem.
- Mam na imię Oliwia* i nie machaj mi tym łapskiem przed oczami - warknęłam.
- Spokojnie, królewno! - krzyknął lekko się przy tym uśmiechając i podnosząc ręce w obronnym geście, co moim zdaniem stawiało go na pierwszym miejscu na liście pajaców miesiąca. - Poza tym co za różnica Olivia czy Oliwia - oczywiście, jak na Anglika przystało, nie umiał wymówić mojego imienia z polskim akcentem, czego efektem było powtórzenie imienia Olivia. - 28. - dodał wychodząc na korytarz.
- Co 28?
- Zostało ci 28 minut do odjazdu autobusu.
Cholera!



Tuż po ogarnięciu wyglądu w tempie ekstremalnym, dojechaniu do szkoły i ponad pięciominutowym spóźnieniu na matematykę
- A więc nazywasz się? - Ledwie weszłam do klasy, a już zaczęło się przesłuchiwanie. A tak w ogóle to, droga pani magister od siedmiu boleści, nie zaczyna się zdania od ,,A więc".
- Oliwia Wędroszewska, pani profesor - odpowiedziałam najuprzejmiej, jak potrafiłam, omal nie wybuchając śmiechem widząc minę pani - jak się z czasem dowiedziałam - Morgan słyszącej moje nazwisko.
- A mundurek gdzie?
- Jeszcze nie mam, bo dopiero co się przeprowadziłam i...
- Ach, tak, dobrze, opowiesz nam coś o sobie, nie, szkoda, zatem nie traćmy czasu, siadaj dziecko, co ty tak stoisz, przejdźmy do lekcji. - kobieta wypowiedziała to wszystko na jednym wydechu i nie zawracając już sobie mną głowy, wróciła do tłumaczenia wzoru na obliczenie delty. Ja - jako posłuszna uczennica - usiadłam, tyle, że w ostatniej ławce. Stąd miałam widok na całą, niezbyt liczną klasę. W pierwszej ławce pod oknem siedział jakiś blondyn, który wyglądał na typowego kujona - okulary w grubych oprawkach to jeszcze nic przy jego nienagannej postawie i wzroku utkwionym w tablicę oraz ciągłym przytakiwaniu nauczycielce. Nic dziwnego, że siedział sam. Za nim ławka była pusta. W trzeciej siedzieli ciemnowłosa dziewczyna i chłopak z kruczoczarnymi włosami, postawionymi ,,na jeża'', wyglądający na parę. Za nimi znajdowały się blondynka i brunetka, które non-stop szeptały, w poważaniu mając, co dzieje się na lekcji. W środkowym rzędzie pierwszą ławkę zajmował brunet, który - sądząc po jego wyglądzie, czyli skórzanej kurtce i irokezie na głowie - miejscówkę miał załatwioną przez któregoś z pracowników szkoły (możliwe, że nawet przez samego dyrektora!). Pozostałe siedem dziewczyn i sześciu chłopaków wyglądało na całkiem normalne osoby. Jednak to ani trochę nie dodało mi poczucia pewności w nowym otoczeniu.
Brakuje jego.
No, ale przecież nie napiszę mu: ,,Hej! Jestem w Twoim rodzinnym mieście, może się zobaczymy?''. To by było dziwne, głupie i niedorzeczne. Jeszcze by pomyślał, że się mu narzucam, więc lepiej nie. Chociaż z drugiej strony, co mam do stracenia? I tak nie mam, że tak powiem, do kogo gęby otworzyć. Kiedyś pewnie podeszłabym do pierwszej lepszej osoby i zaczęłabym rozmowę. Nawet o tym, jaka to ładna pogoda za oknem albo pochwaliłabym jej znoszone trampki.Ogólnie rzecz biorąc, byłam dość otwartym dzieckiem, może nie żywiołowym, jednak nawiązywanie kontaktów z rówieśnikami szło mi całkiem nieźle. Niestety, wydarzenia sprzed kilku lat sprawiły, że zaczęłam zamykać się w sobie. Tęskniłam za matką, równocześnie bojąc się jej powrotu. Powoli budowałam wokół siebie mur, odpychając od siebie znajomych, aż w końcu jedyną osobą, z jaką byłam w stanie prowadzić normalną konwersację, stał się mój ojciec. Później pojawił się on - mój przyjaciel. Chłopak, który potrafił mnie rozbawić jak nikt inny i wraz z tatą wyciągnął mnie z tego dołka samotności. Nie oznacza to jednak, że powróciła dawna Oliwia. Nadal pozostałam nieśmiałą, chociaż bardziej pewną siebie nastolatką. Domyślam się, że jesteście ciekawi, kim jest ten cudotwórca? W takim razie jeszcze trochę się z Wami podroczę i jego imię poznacie nieco później. Obecnie moja sytuacja jest odrobinę bardziej skomplikowana niż kiedyś.
Z matką jest mi ciężko zacząć rozmowę, co dopiero ją kontynuować. Widocznie brak kontaktu odcisnął swoje piętno w naszych relacjach.
Z Kimberley, moją przyrodnią - i tutaj znów to dziwne uczucie - siostrą, też raczej nie pogadam. Wiem, że nie powinno się oceniać ludzi po wyglądzie, jednak ta dziewczyna wydaje mi się być okropną cwaniarą, która najchętniej robiłaby tylko to, co leży w jej interesie. Na szczęście (przynajmniej w tym wypadku) istnieje coś takiego jak kontrola rodzicielska i nakładanie na swoje pociechy obowiązków, co nie do końca pozwala zaliczyć tę nastolatkę do kategorii ,,snobów, leserów i obiboków".
Peter. Hmm... Na pierwszy rzut oka zdaje się być całkiem w porządku, parę razy próbował nawet do mnie zagadać, jednakże fakt jakim jest to, że zastąpił on miejsce mojego ojca, nie pozwala mi go lubić.
Nadeszła kolej na Daniela. Otóż w życiu nie widziałam bardziej upierdliwego człowieka, serio! Co chwilę o coś pyta. A to czy wszystko w porządku, czy może jakoś mi pomóc, a to dlaczego jestem tak niemiła skoro on tak się stara, a może on zrobił coś źle itp. A kiedy odprawiam go z kwitkiem, ten zamiast się obrazić, bo nie doceniam jego starań, tylko się uśmiecha i odchodzi. Dziwny człowiek, doprawdy!
Pozostaje jeszcze sprawa domu i tej rodzinnej atmosfery, która mnie, prawdopodobnie jako jedyną, nie porywa. Nie umiem dopasować się do tej czwórki, mając świadomość, że w moim dotychczasowym życiu brakowało tego czegoś, czyli rodziny w komplecie. I obawiam się, że mogę im tylko przeszkadzać, taka tam ja - kłoda pod nogi nagle rzucona przez los.
Między innymi z tego powodu postanowiłam nie wracać od razu po lekcjach do domu i zamiast tego udałam się wzdłuż ulicy w celu zwiedzenia miasta. Widząc nekropolię przy Thorne Road nieco się zdziwiłam - nagrobki złożone wyłącznie z płaskich, u góry zaokrąglonych tablic i ten równo przystrzyżony trawnik... Do tej pory takie cmentarze widziałam tylko na filmach. W dodatku były to miejsca spoczynku psów, co według mnie jest troszeczkę żałosne. Idąc dalej chodnikiem odnotowałam, że mogiły znajdują się wokół kościoła, a w Polsce to różnie z tym bywa... właściwie to czy ja widziałam u nas jakąś świątynie, gdzie cmentarz znajdowałby się zaraz obok niej? A zresztą, wątpię by interesował Was ten temat, więc nie będę już tego ciągnąć. Kiedy doszłam do skrzyżowania zaczęłam się zastanawiać co zrobić. Iść dalej Thorne Road czy skręcić w East Laith Gate? Zdecydowanie powinnam zaopatrzyć się w mapę. Ostatecznie wybrałam opcję pierwszą i był to dosyć dobry pomysł, póki nie zorientowałam się, że znów stoję na rozdrożu. Tym razem nie traciłam czasu na namyślanie się i intuicyjnie skręciłam w lewo. Ohoho! Jak widać, w Doncaster nie żałują pieniędzy na stawianie przystanków! W ciągu około trzydziestu sekund minęłam ich raz... dwa... trzy? No pięknie! Błąkając się dalej po mieście zawędrowałam sama nie wiem gdzie i zrezygnowana obróciłam się dookoła własnej osi szukając jakiejś tabliczki z nazwą ulicy, chociaż nie wiem jak miałoby mi to pomóc w odnalezieniu drogi powrotnej. Nie dostrzegając żadnego koła ratunkowego podeszłam kilka kroków do przodu, rozejrzałam się, a po chwili zalała mnie fala radości, gdy zobaczyłam znajome trzy przystanki. Postanowiłam - do domu wracam autobusem! Szybko wyciągnęłam z przerzuconej przez ramię czarnej torby telefon i jeszcze szybciej zdenerwowana go do niej wrzuciłam. Oczywiście! Jak muszę sprawdzić godzinę, to mi się moje cudeńko rozładowuje! Jedyną deską ratunku w tym momencie był chłopak, który stał tyłem do mnie i trzymając jedną rękę w kieszeni ciemnozielonych spodni, a drugą zapewne robiąc coś na telefonie, sprawdzał rozkład jazdy autobusów. A co tam, raz kozie śmierć, nie Oli? Niepewnie podeszłam do bruneta zastanawiając się co powiedzieć.
- Ekhm... - zaczęłam niezbyt inteligentnie, na co fan kolorowych spodni nie zareagował. Nie dziwię się. - Przepraszam? - O, już lepiej. Jednak nie na tyle dobrze, by zwrócić na siebie jego uwagę. W przypływie wewnętrznej furii spowodowanej brakiem zainteresowania ze strony... kogoś, nie ukazującej się na zewnątrz, delikatnie szturchnęłam go palcami trochę powyżej prawej łopatki. Wtedy brązowowłosy odwrócił się, a moim oczom ukazały się szaro-niebieskie tęczówki. Pospiesznie przeleciałam wzrokiem po całej twarzy chłopaka, rejestrując zadziorny uśmiech, po czym wróciłam do punktu wyjścia, czyli oczu. Nie mogłam uwierzyć. To naprawdę był on! Mój przyjaciel, mój czasoumilacz, mój rozweselacz!
- Loius? - spytałam dla potwierdzenia.

__
* sprawdź różnicę w wymowie, np. w tłumaczu Google'a

niedziela, 23 grudnia 2012

Prolog

Środa, 19. maja 2005r., godzina 15.21
Dziesięcioletnia dziewczynka siedziała na wysokim krześle obrotowym przy biurku w swoim pokoju głowiąc się nad zadaniem z matematyki. Nie przepadała za tym przedmiotem, a już w szczególności nie znosiła ułamków.
Za chwilę mamusia wróci z pracy i mi pomoże - pocieszała się w myślach.
Z szuflady biurka wyjęła opakowanie z plasteliną, po czym wyciągnęła rurkę koloru zielonego i zaczęła ją gnieść, próbując nadać masie bliżej nieokreślony kształt. Zawsze to pomagało się jej skupić. W momencie gdy usłyszała dźwięk otwieranych drzwi wejściowych z uśmiechem na ustach zeskoczyła z krzesła i ruszyła na dół, by przywitać rodzicielkę. Kiedy zbiegała ze schodów usłyszała jak jakieś naczynie z hukiem rozbija się o podłogę kuchni. Pomimo młodego wieku potrafiła wyczuć, że coś było nie tak. Talerz lub szklanka nie skończyły jako kilkadziesiąt drobnych kawałeczków przez przypadek, a mama najpierw powinna się przywitać i dopiero wtedy zająć się obowiązkami.
- Ale o co ci chodzi? - usłyszała niewyraźnie wypowiedziane pytanie mamy. - Po prostu wypadł mi talerz.
- Wypadł ci, bo jesteś pijana!
Tym razem był to tata.
Mocno zdenerwowany tata. Tylko co on tutaj robił tak wcześnie? Dziewczynka przykucnęła i spojrzała na zegar wiszący na ścianie naprzeciwko - 15.35. A tatuś kończy pracę dopiero o 16.30...
- Julia, spójrz na siebie! Jak ty w ogóle wyglądasz? Coś ty ze sobą zrobiła? Czy tak się zachowuje porządna kobieta, matka?
Ojciec wyrzucał z siebie słowa coraz bardziej podnosząc głos. Mała blondynka nie rozumiejąc zaistniałej sytuacji postanowiła dołączyć do rodziców. Powoli zeszła ze schodów i ruszyła do kuchni.
- A ty lepszy nie jesteś. Ja ciągle haruję, robię jak wół, to mi też się od życia coś należy. O.
W przeciwieństwie do ojca, mama wydawała się być całkiem opanowana, toteż dziewczynka podeszła właśnie do niej. Nie był to jednak dobry wybór.
- Mamusiu, czy tatuś ma rację? Jesteś pijana? - zapytała.
- A ty tutaj czego chcesz? - wycedziła przez zęby Julia, na twarz przywołując grymas niezadowolenia. Jej wzrok był tak oziębły, że przestraszona dziesięciolatka puściła rękę matki i cofnęła się dwa kroki. - Idź na górę - poleciła kobieta.
- Ja... Ja chciałam tylko...
- Nie interesuje mnie czego chcia...!
- Julia! - warknął ojciec, przerywając żonie wypowiedź.
- A, Julia, Julia... - przedrzeźniała go małżonka. Powoli wstała i chwiejnym krokiem zaczęła kierować się do salonu, w stronę barku.
- O nie, ty już dzisiaj nic nie pijesz - zarządził ojciec.
Dziewczynka nie chciała już przysłuchiwać się ich kłótni. Bała się. Że mama już jej nie kocha. Że ją opuści. Że rodzice się rozstaną. Tak jak rodzice Filipa, jej kolegi z klasy. Że tata znajdzie dla niej nową ,,mamę", tak jak mama Filipa znalazła dla niego nowego ,,tatę". Że w końcu będzie musiała się przeprowadzić, tak jak Filip. Że straci wszystkich kolegów i koleżanki, których ma. Że zostanie sama.


Około dwóch tygodni później.
Tomasz Wędroszewski delikatnie zapukał do fioletowo-różowego pokoju swojej córki. Liczył na to, że dziewczynka jak zwykle zbiegnie na dół minutę po jego powrocie do domu i ucałuje go na powitanie. Teraz minęło już 40 minut, a blondyneczka będąca jego oczkiem w głowie nadal się nie pojawiła. Odczekawszy parę sekund, uchylił białe drzwi. Widok jaki ujrzał wcale go nie zadowolił. Oliwia siedziała po turecku na łóżku, w rękach ściskając czerwoną poduszkę w kształcie serca. Blond włosy zasłaniały twarz skulonej dziewczynki, którą co chwilę wstrząsał dreszcz wywołany płaczem.
- Skarbie, co się stało? - zapytał mężczyzna powoli zbliżając się w stronę córki. Usiadł koło niej, po czym objął ramieniem, przytulił do siebie i zaczął kołysać. Z doświadczenia wiedział już, że jest to najlepszy sposób, by uspokoić swoją małą księżniczkę. Po 10 minutach szloch dziewczynki ustał, więc ojciec postanowił dowiedzieć się, co ją gryzie. - No więc, co jest? - spytał odgarniając kosmyki włosów z jej twarzy i uśmiechając się przyjaźnie. Blondynka spojrzała na niego swoimi dużymi, niebieskimi oczami. Krył się w nich smutek, niepewność, a nawet ból.
- Mama... - wyszeptała.
Twarz Tomasza ściągnęła się w wyrazie zamyślenia. Od dwóch tygodni jego żona zdawała się być zupełnie inną kobietą. Niegdyś radosna, miła dla wszystkich, kochająca. Teraz zamknięta w sobie, zgorzkniała, co najmniej dwa razy dziennie wszczynająca kłótnie.
- No co z nią?
- Ona... mama... bo ja chciałam jej pomóc. Jak robiła obiad... - jąkając się, Oliwia zaczęła opowiadać zdarzenia minionego dnia. - I ona mi powiedziała, że... żebym wymieszała... to coś co było w garnku. To ja zaczęłam mieszać, ale mama powiedziała, że źle to robię. Pokazała mi jeszcze raz... i ja chciałam tak samo... chociaż nie widziałam różnicy. No wiesz... między moim a jej mieszaniem. I... i okazało się, że znów źle to robię. Mama... zdenerwowała się. Zrzuciła garnek z blatu... Dostałam nim w nogę i krzyknęłam... z bólu... i żeby uważała, co robi... i wtedy... wtedy... Tatusiu, ona mnie uderzyła - dokończyła patrząc ojcu głęboko w oczy, w których teraz także gromadziły się łzy.


Trzy miesiące później, Sąd Okręgowy
Julia Wędroszewska... ach, przepraszam. Teraz już z powrotem Skalińska, wyszła z sali rozpraw z nietęgą miną. Niemal wszystko potoczyło się nie tak, jak tego chciała. Co prawda, zyskała swoją część majątku, ale wciąż nie udało jej się zrujnować życia jej ex-męża, który prawdę mówiąc odebrał jej wszystko.
Za to zrujnowałaś swoje, brawo - pomyślała spoglądając za okno.
Straciła córkę. Kochała ją, ale o nią nie zawalczyła. I tak by przecież nie wygrała. W końcu kto by oddał jakiekolwiek dziecko pod opiekę rozhisteryzowanej alkoholiczki? I ten cholerny odwyk. Z tym to sobie Jaśnie Wielmożny Pan Sędzia mógł dać spokój.
- I tutaj chyba kończy się nasza wspólna historia - jej rozmyślania przerwał Tomasz. Widać było, że jest szczęśliwy, bo wygrał, jednak skrupulatnie starał się to ukryć, by nie rozwścieczyć byłej żony po raz kolejny.
- Jak widać, chyba tak. - odparła oschle. - Nie myśl sobie, że będę teraz wydzwaniać do ciebie, błagając o widzenie się z Oliwią.
- Schowaj dumę do kieszeni, Julio. Chciałem ci tak na zakończenie powiedzieć, że w razie gdybyś potrzebowała pomocy czy coś...
- Dziękuję, poradzę sobie. Sama.
Stali tak w ciszy, nie wiedząc, czy mają się pożegnać chociażby uściskiem dłoni, czy obrócić się na pięcie i odejść.
- Mamo? - zagadnęła blondynka, a to jedno słowo, które wyszło z jej ust, sprawiło, że tama, jaką budowała Julia od czterech miesięcy, teraz pękła, pozwalając emocjom wypłynąć w postaci łez. Nie zastanawiając się długo, wzięła córkę w ramiona. - Nie wiem, czy jeszcze kiedyś cię pokocham, ale na pewno nigdy nie zapomnę - oznajmiła dziewczynka wtulając się w brązowe włosy mamy. Po tych słowach kobieta ucałowała policzek córki i odeszła. Odeszła na długi czas.